"Graffiti moon" Cath Crowley |
Lucy, Ed i Poeta. Troje bohaterów i narratorów jednocześnie. Wszyscy zakochani w sztuce, pełni marzeń i nadziei na przyszłość. Dwoje z nich właśnie skończyło szkołę i ma przed sobą otwarte drzwi do dorosłości i wolności. Ale czy aby na pewno? Trzeci z nich już dawno wybrał swoją ścieżkę i jestem pewien, że to nią chce podążać. Do czasu... Trzeba przyznać, że powieść Crowley ma niesamowity potencjał. Cała akcja książki to zaledwie kilka godzin, szalony wieczór i jedna pełna wrażeń noc, sześcioro niebanalnych bohaterów z aspiracji. I choć jest ciekawie, jest inaczej to wciąż odczuwam lekki niedosyt. Myślę, że autorka nie w pełni wykorzystała możliwości swojego konceptu.
To chyba pierwsza powieść napisana przez Australijkę jaką przeczytałam (albo przynajmniej pierwsza od bardzo długiego czasu). I trzeba przyznać, że miło było znaleźć się z dala od typowego amerykańskiego high school. Mam wielką słabość do historii - zarówno filmowych jak i książkowych - które rozgrywają się w przeciągu jednej nocy. To właśnie za sprawą tych dwóch cech lubiłam "Graffiti moon" jeszcze zanim rozpoczęłam lekturę, więc być może to jest też źródło mojego lekkiego rozczarowania i poczucia niedosytu. Niemniej, wiele postaci i wydarzeń pojawia się w tej powieści niczym deus ex machina, co niejednokrotnie wywoływało konsternację.
Największą zaletą "Graffiti moon" jest siódma bohaterka - sztuka. Jest jej tutaj pełno, zaczynając od tytułowego graffiti, kończąc na rzeźbach ze szkła i występach komików. Powieść właściwie mogłaby obejść się bez Daisy i Dylana oraz wielu innych postaci, nawet tych złych, a skupić się bardziej na sztuce. Zakończenie jest łatwe do przewidzenia (ach, te okładki!), a wątek kryminalno-przestępczy wydawał mi się absurdalny i całkiem zbędny. Mimo tego naprawdę łatwo wciągnąć się w tą historię i kibicować wszystkim trzem parom.
Polecam nie tylko romantyczkom, ale też osobom, które po prostu chcą odetchnąć przy lżejszej książce, która nie jest przesiąknięta amerykańskością. Zabawne, przyjemnie i z pomysłem, choć nie jest to lektura, zmieniająca życia. Do przeczytania raz (na raz?) i wspominania czasem z uśmiechem, gdy dostrzeżemy miejskie, przejmujące graffiti.
Przyznam, ze szczególnie zaciekawiła mnie siódma bohaterka - sztuka. 😊 Chętnie przeczytam tę książkę. Mężczyzni też bywają romantyczni.Dziękuję za interesującą recenzję i pozdrawiam, Zdzisław www.krainslowa.blogspot.com
OdpowiedzUsuńRomantyczka ze mnie żadna, ale zainteresowała mnie autorka, bo ja również nie miałam chyba to tej pory do czynienia z książkami autorów australijskich (a przynajmniej o tym nie wiem^^;).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Ania z https://ksiazkowe-podroze-w-chmurach.blogspot.com/
Myślę, że nie-romantyczka też odnajdzie się w tej pełnej akcji opowieści o Melbourne!
UsuńPozdrawiam ;)