"Władczyni snów" Nina Blzon |
Uwiodła mnie okładka. Ma w sobie tyle uroku i ukrytej magii. Dzięki niej uznałam "Władczynię snów" za niezbędną w mojej biblioteczce. Z pewnością intrygujący tytuł też zachęcił mnie do kupna. Choć potem czekało mnie rozczarowanie - pierwsze sto stron było pozbawione tajemnicy i czaru, które obiecują słowa na tylnej okładce. Na całe szczęście kolejne strony utwierdziły mnie w przekonaniu, że warto posiadać "Władczynię snów".
Dawno nie spotkałam się z tak zagmatwaną i zawiłą fabułą.Przez dobre dwieście stron nie byłam pewna kto jest Z kim. Nie wiedziałam nawet kto jest kim! Wszystko przez tę aferę z imionami... Większość bohaterów tej niesamowitej historii wierzy, że imiona mają specjalną moc. Magiczną. Każdy kto pozna twoje prawdziwe imię zyskuje nad Tobą władzę. Z własnej woli można zdradzić swoje prawdziwe imię tylko osobie, której się bezgranicznie ufa. Ponad to fabuła skomplikowana jest w tak odosobniony sposób, że z początku kibicujemy czarnemu charakterowi. A dobrą duszyczkę traktujemy jako zazdrosną wariatkę, Bóg wie skąd. To dziwne uczucie nie opuściło mnie do końca. Cały czas wykazywałam nieprawdopodobną empatię do tych złych, mimo rozwijającej się akcji. W pewnym momencie po prostu już nie wiedziałam komu kibicować. Nie mogłam zdecydować się, która z dwóch dziewczyn jest mi bliższa. Słoneczna, czy Księżycowa.
Głównym bohaterem jest nastolatek chodzący do liceum. Nieustannie podkochuje się w koleżance o indiańskich korzeniach - Madison. Jak każda bohaterka powieści dla młodzieży jest bardzo piękna. Niesamowite oczy, cudowne włosy i niebanalne poczucie humoru. Gdy relacje między nastolatkami nabierają rumieńców na scenie pojawia się druga dziewczyna - blondynka o krótko przyciętych włosach, używająca imienia Ivy. Jasnowłosa ma w sobie coś z duszka lub elfa. Stara odwrócić uwagę głównego bohatera - Jaya - od Madison, ostrzega go przed wyznaniem miłości i pocałunkami. Zachowuje się jakby nie była w pełni władz umysłowych, skacze po drzewach i rozrzuca nasionka. Nic dziwnego, że Jay nie darzy jej sympatią. Jednak coś go w niej pociąga... Rozdarty pomiędzy dwiema nierealnymi dziewczynami nie dostrzega otaczającej go ułudy.
Walka między Madison a Ivy jest siłą napędową całej akcji. Tempo fabuły zależy od spotkań Jaya z dziewczynami. Przez pierwsze sto stron książka przypomina dość typową fabułę obyczajówki. Dopiero po przekroczeniu setki pojawiają się elementy typowo fantastyczne. Miejscami wręcz utopijne. Inspiracją dla autorki były legendy indiańskie, mitologia japońska oraz ogólna fascynacja Nowym Jorkiem. Widać ją w każdym opisie - mostów, parków, ulic... A mimo to wszystko jest tka cudownie pogmatwane. Nie wiesz komu ufasz. Nawet samemu sobie nie możesz ufać, bo wszystko co znasz to ułuda. Pogrążasz się w chaosie coraz bardziej z każdą stroną. A wszystko to jest napędzane lękiem przed Wendiego.
Z całej książki najbardziej drażniła mnie... Czcionka. Była nieprzyzwoicie wręcz duża. Z pewnością nie jest to powieść dedykowana dziesięciolatkom, więc nie rozumiem dlaczego wydawca zdecydował się na tak duży rozmiar. Znalazłam też sporo nieprzyjemnych literówek. I brak graficznie zaznaczonych odstępów między rozdziałami. Wiem, że pozostawianie nawet kilku linijek wolnego miejsca to generowanie większych kosztów - przecież na to potrzeba więcej papieru! Ale na miłość boską, jeśli już coś wydajemy to może zróbmy to dość estetycznie? Takie puste miejsca są potrzebne, aby czytelnik mógł "nabrać oddechu" między rozdziałami! Chyba istnieje coś takiego jak troska o komfort czytania i wzrok czytelnika!
Podobały mi się obie bohaterki - wykreowane na zasadzie kontrastu. Różniące je cechy fizyczne korespondowały z ich pochodzeniem, historią, a co za tym idzie także z ich osobowościami i intencjami. Mimo wszystko mocniej polubiłam Madison. Jej postępowanie wydało mi się bardziej zrozumiałe, a jej pobudki bardziej wiarygodne. Może po prostu bardziej wierzę w siłę lęku niż ciekawość? Staram się także zrozumieć głównego bohatera - jego tęsknota i wiara są wzruszające. Pozostali bohaterowie (a jest ich całe grono) jakoś nie stali mi się bliscy. Na ogół przy takiej objętość powieści (bliko czterysta stron) mam talent do zakochiwanie się we wszystkich bohaterach. Cóż, nie tym razem. Może tylko Aiden pozostanie ze mną na dłużej.
Podoba mi się także opisana we "Władczyni snów" magia związana ze snami właśnie. Jest element równie ważny jak zamieszanie z imionami choć nie tak dokładnie opisany i przedstawiony. Bohaterowie uważają, że sny to "magia ludzi". Cóż, aż miło uwierzyć w tak przedstawioną wersję. Może będę uważniej śnić?
Polecam. Momentami było nudno (pierwsze sto stron było nużące) lub schematyczne (przedstawienie finału jest co najemnej dziwaczne), ale to z pewnością dobra lektura. Obszerna, z dużą ilością magii i psychologii. W sam raz dla zdeklarowanych miłośników fantasy, szukających czegoś nowego.
Witam
OdpowiedzUsuńBardzo dobra recenzja. Znalazłam link do niej na portalu lubimyczytac.pl i tak mnie zainteresowała, że postanowiłam odwiedzić Twojego bloga. Sama właśnie skończyłam czytać tę książkę i naprawdę podobała mi się.
Pozdrawiam :)
Dziękuję bardzo!
Usuń