Po trudnym do przebrnięcia, ale jakże satysfakcjonującym, "Dziedzictwie" tej autorki miałam dość spore oczekiwania wobec jej najnowszej powieści o matce marnotrawnej. I choć powieść stoi trudnymi relacjami rodzinnymi, na czele z motywem okrutnej macochy, to sylwetka matki zdaje się jednym, wielkim, niewyczerpanym potencjałem. Powieść o wielkiej nieobecności, o matce, która znika z życia rodziny pozostawiając po sobie niewysłowioną pustkę i zmuszając córkę do przejęcia jej obowiązków względem dużo młodszego syna. I tak oto "Dom Holendrów" staje się portret tej matczyno-siostrzanej roli jaką odgrywa Maeve wobec Danny'ego przez wiele lat, a czytelnicy śledzą ich przemiany od czasów dzieciństwa aż po wiek dojrzały. Ponadto, gdzieś tam w tle majaczą sylwetki ojca, macochy, przyrodnich sióstr oraz kucharki i sprzątaczki, które są dla porzuconych dzieci niczym rodzina.
Z jednej strony, tę powieść czyta się łatwiej, bardziej płynnie niż "Dziedzictwo", w którym sposób narracji, czas i miejsce akcji oraz nastawienie do bohaterów zmienia się często i bez ostrzeżenia, jednak z drugiej strony "Dom Holendrów" nie jest aż tak angażujący i zapadający w pamięć. Opisy tytułowego budynku przyciągają uwagę, ale nie wiele wnoszą w ostatecznym rozrachunku, gdy relacja pomiędzy Maeve i Danny'm staje się dojrzała, a tęsknota za rodzinnym domem zamienia się w uświadomioną tęsknotę za matką.
Nie jest to zła powieść, ale ma dużo więcej z czytadła do poduchy niż skomplikowanej, ambitnej powieści o patchworkowej rodzinie jaką jest "Dziedzictwo". A przecież tematyka obu dzieł jest dość zbliżona! Choć ślicznie wydana - na okładce znajduje się portret bohaterki, który pojawia się również jako motyw w powieści - to nowa książka Anna Patchett nie robi szczególnego wrażenia. Ot, kolejna rzecz o trudnych relacjach rodzinnych.
Komentarze
Prześlij komentarz